Opowiem Wam historyjkę o tym jak moja romantyczna
kreatywność dostała w mordę od codziennej przyziemności. A było to
tak:
Miał urodziny… Zaznaczę, bo to ważne- jego praca polega na
ciągłych wyjazdach. Wyjazdy te nie są regularne i nie rządzą się żadną
systematycznością. Są plusy i minusy takiego życia, ale temu może poświęcę
inny, trochę poważniejszy wpis. Dziś o zdecydowanym plusie jego częstych nieobecności.
Nie ma najmniejszego problemu, żeby przygotować dla niego coś w tajemnicy, a
niespodzianki to ja moim bliskim kocham robić. A więc (miałabym po łapach od
mojej polonistki. Nie zaczyna się zdania od „a więc…”. Sama jestem nauczycielką
z wykształcenia, ale who cares?) wracając do tematu- miał urodziny. Tak się w
czasie złożyło, że ku mej wielkiej radości akurat w ten dzień miał wrócić do
domu. Opowiem Wam jak to wyglądało w mojej wyobraźni.
Wspólnymi siłami, troszkę nieudolnie, troszkę w ciemno
stworzyliśmy swoją pierwszą sypialnię, wszystko było zrobione we własnym
zakresie, nawet sufit szlifowałam osobiście tymi ręcyma. Ostatnim elementem,
który miał ocieplić wnętrze i nadać mu charakteru był obraz. P. należy do mężczyzn,
którzy lubią stylowe dekoracje i przykłada wielką wagę do tego, by w naszym
gniazdku było przytulnie, więc prócz gier, ekstremalnych przeżyć i dobrej
whisky, prezenty typowo wnętrzarskie również sprawiają mu wielką radość.
Postanowiłam, że na urodziny otrzyma właśnie tę oto wisienkę na naszym
sypialnianym torcie- obraz. Nie byłabym sobą, gdybym po prostu mu go podała.
Lubię podchody, liściki i ogólnie lubię wysilić swoją kreatywność dla osób,
które kocham. On w to wchodzi, twierdzi, że to lubi, a ja wierzę mu na słowo i
działam.
Plan był taki:
On wchodzi do mieszkania, naprzeciwko niego stoi zapakowany
w papier duży obraz. Ale nie może go rozpakować, musi zagrać w grę. Widzi karteczkę
ze znakiem zapytania. Odkleja ją, pod spodem jest kolejna karteczka z napisem
„Let’s play game” i narysowaną słynną maską z filmu „Piła”. Na odwrocie jest
zagadka. Prosta, chodzi o zabawę, nie o wytężanie umysłu, bo tego mu dostatek
przez ostatni tydzień w pracy. Najpierw musi znaleźć zapalniczkę, później
urodzinowe świeczki, z tym musi odszukać ukryte urodzinowe babeczki z owocami,
wetknąć świeczki, zapalić je, pomyśleć życzenie, zdmuchnąć i na koniec dopiero
może odpakować prezent. W tej chwili mogę wyjść już z łazienki po długiej
kąpieli, pachnąca, w ładnym wdzianku i zaserwować mu kolację. Happy End. Nikt
nie zwymiotował na tęczowo? Świetnie.
Jak było?
Kupiłam piękny, srebrny papier do pakowania prezentów. Kiedy
go rozwinęłam, okazało się, że wcale nie. Kupiłam dużo transparentnego celofanu
zawiniętego w rulon. Czasu na pakowanie miałam niewiele, bo przecież po co
zabierać się za to wcześniej…? Co za tym idzie, czasu na pójście do sklepu po
ozdobny papier nie było W OGÓLE. Co zrobiłam? Spanikowałam rzecz jasna, co
innego mogłam zrobić? Ruszyłam w popłochu w stronę szaf, w których potencjalnie
mogłoby znajdować się coś, czym można opakować metrowy obraz. Znalazłam starą,
niebieską tapetę, która została jeszcze po świętej pamięci babci. Zły pomysł.
Została mi przysłowiowa brzytwa, której mogłam się schwytać. Zapakowałam obraz
w folię aluminiową. Wyglądał jak specjalne zamówienie na wynos z chińskiej
knajpy. Przynajmniej na milion procent rzuci mu się w oczy. Przedpokój maleńki,
a obraz stoi vis a vis drzwi. Karteczki przygotowałam, wszystko pochowałam
gdzie się należy, zbliżała się godzina powrotu mego lubego, czyli już czas na
zamknięcie się w łazience. Wlazłam do wanny i już się miałam oddać rozkosznej
kąpieli, gdy rozległ się dźwięk domofonu. To pewnie on, zachichotałam
złowieszczo w duszy. Domofon dzwoni drugi raz. No ni chuja, nie otworzę, bo
wszystko zepsuję. W końcu wszedł do klatki, dotarł pod drzwi i… dzwoni. Ale
dzwoni bardzo! Dzwoni, dzwoni, dobija się, a ja siedzę, „nie słyszę”, no
cholera kąpię się, jestem naga, nie otworzę! W końcu słyszę, że zamek
chrobocze, wreszcie sam sobie otwiera. Słyszałam jak P. wtaczał się do
mieszkania z walizką i milionem innych tobołków, rozmawiając przy tym nerwowo
przez telefon. Nie przerywając nawet na moment rozmowy, wściekły pokierował swe
kroki od razu do naszej sypialni, która spełniała też funkcję jego biura. Zasiadł
za biurkiem, włączył komputer i wysunął półkę z klawiaturą robiąc przy tym paskudnie
dużo hałasu. Rozmowa dotyczyła typowo jego pracy, tyle zdołałam zrozumieć.
Znieruchomiałam w tej wannie. P. skończył rozmowę i zaczął coś pisać w
komputerze. Również BARDZO pisać, aż iskry szły. Poczekałam jeszcze chwilę. Może
wylezie z tej sypialni i zauważy stojącą w przedpokoju, nowoczesną instalację
„Olbrzymie sajgonki na wynos”? Nic z tych rzeczy, zapuścił korzenie na tym
fotelu. Osuszyłam się i wyszłam z łazienki. Natychmiast po przekroczeniu progu
sypialnio-biura rzucił mi złowrogie spojrzenie i zapytał dlaczego mu nie
otworzyłam, kiedy on miał pełne ręce i wisiał na telefonie. Kiedy zapytałam czy
naprawdę nie zauważył co stoi w przedpokoju, czoło mu się wyprostowało i brwi
wróciły do swojej naturalnej pozycji. Wyszedł, zerknął na pakunek i przeczytał
karteczkę. Nie powiem- miałam gule w gardle, a moja wrodzona ekspresyjność gorączkowo
szukała ujścia, ale bez jaj- nie będę się na niego wściekać, że nie poszło po
mojemu. Wycofałam się znowu do łazienki i dałam mu czas na zabawę. W zasadzie
nie zdążyłam nic konkretnego zrobić, bo już po chwili wlazł cały zadowolony do
łazienki z otwartą paczką pikantnych nachos. I stoi, chrupie i dumny
prezentuje, że MA:
- Dziękuję! – rzekł entuzjastycznie.
Nie wiem jaką miałam minę, ale czułam się, delikatnie mówiąc, trochę zbita z tropu. Przyglądałam mu się krótszą chwilę i zdołałam tylko zadać krótkie pytanie:
- A co ty teraz robisz?
- No.. znalazłem!
- Dziękuję! – rzekł entuzjastycznie.
Nie wiem jaką miałam minę, ale czułam się, delikatnie mówiąc, trochę zbita z tropu. Przyglądałam mu się krótszą chwilę i zdołałam tylko zadać krótkie pytanie:
- A co ty teraz robisz?
- No.. znalazłem!
W rzeczy samej miał znaleźć w kuchni coś, czego do tej pory
tam nie było, ale była to gigantyczna zapalniczka, a nie paczka przekąsek,
która z zabawą nie miała nic wspólnego. A jeśli nie znalazł zapalniczki, nie
znalazł też kolejnej karteczki. A to znaczy, że świeczek i babeczek także nie
znalazł. Kurtyna.
I w zasadzie cóż Wam po tej historii, która być może tylko
mi wydaje się zabawna? Ano nasunęły mi się pewne wnioski.
Każdy kiedyś miał dla
kogoś taki obraz w aluminiowej folii. Tym obrazem mogła być zaplanowana
kolacja, zaręczyny, test ciążowy, telefon z dobrą nowiną i tak dalej...
Wszystko mieliście zaplanowane, miało wyjść idealnie, jednak po drodze coś
poszło nie tak… Nie tak sobie wyobrażaliście ciąg dalszy. Ktoś nie odebrał, powiedział „nie teraz”, zamilkł, zachorował, został dłużej w pracy, zasnął, nie było go w domu. Ja na przykład prawie zepsułam własny baby shower. Tak
wygląda życie. Cokolwiek zaplanujemy dla kogoś, nigdy nie możemy przewidzieć co
się stanie. Po drugiej stronie jest osoba. Inna osoba niż Wy, która nie
wiedziała o Waszych planach… Której dzień minął zupełnie inaczej. W czasie
kiedy Wy byliście pochłonięci realizacją swojego planu, druga strona być może właśnie
zmagała się z jakimś problemem, stała przed trudnym wyborem, żyła sobie w
totalnej nieświadomości. Jakkolwiek Wasz plan nie wypali, to niczyja wina i nie
macie prawa wściekać się na NIKOGO. To się zdarza, życie to nie film i nikomu
nie wciska się gotowego scenariusza. Pamiętajcie, że jeśli robicie coś dla
kogoś, nie obwiniajcie go, że Wam wszystko zepsuł. Ja wiem, że to szepczące,
wredne ego daje o sobie znać. Bo jak to tak- JA się tak staram i wszystko na
nic? JA miałam wypaść w jego oczach tak wspaniale, a on teraz to burzy! JA poświęciłam swój czas!
Powiem krótko- niczego nie oczekuj i jeśli naprawdę robisz coś dla kogoś, to
rób to dla kogoś do końca. Nie dla siebie i dla połechtania swojego ego.
Niespodzianki są wspaniałe, a jeszcze wspanialszy jest nieprzewidziany ciąg
dalszy. A ciąg dalszy zawsze jest i życie zawsze wykreuje plan B.
I wiecie co? Jak wszedł z tymi chrupkami do łazienki, był
przepełniony wdzięcznością. Serio. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało-
naprawdę myślał, że paczka nachosów to było to wspaniałe COŚ, co dla niego
przygotowałam. Że to był maks mojej kreatywności. I z całej siły chciał mi
pokazać, że się z tego bardzo cieszy. Być może pomyślał, ze to dziwaczne, ale
postanowił okazać mi wdzięczność, że przygotowałam coś specjalnie dla niego. Gdyby
nie ta pomyłka, w życiu nie zapamiętałabym jego reakcji z taką dokładnością.
Dał mi tym do zrozumienia, że na jakikolwiek pomysł bym nie wpadła, on go
doceni, bo wie, że się starałam. Dla niego.
Wyłapujcie te drobiazgi z nieporozumień i niespodziewanych
zwrotów akcji, bo one dużo Wam powiedzą o drugim człowieku. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz