lipca 26, 2020

Jak Ci źle... to idź!

Jak Ci źle... to idź!

Od jakiegoś czasu mocno analizuję swoje emocje i zachowania. Uczę się, choć póki co z mizernym skutkiem, brać odpowiedzialność za własne samopoczucie. To trudne, szczególnie dla osób emocjonalnie rozchwianych, z ponadprzeciętnie rozwiniętą tendencją do pisania scenariuszy i wyolbrzymiania. Nie, że ja. Kolega tak ma. ;) 

Zawsze przecież jest czyjaś wina. Wina tych, którzy się nie domyślili albo nie odpowiedzieli z klucza. Dziś się na tym złapałam. Mówiąc dosadnie, soczystą polszczyzną, bez przebierania w słowach- no wkurwiłam się. Na kogoś. Łzy mi w oczach stanęły, gula w gardle urosła, poziom adrenaliny rozwalił skalę. Co zrobiłaby Aga całkiem niedawno? Rzewnie bym się zryczała i zaległabym w łóżku, samobiczując się w myślach, że on nigdy, a ja zawsze, że bez łaski i w ogóle to w dupie. A na sam koniec, o zgrozo, swoim szóstym zmysłem wyniuchałabym coś najbardziej kalorycznego do skonsumowania i pochłonęłabym na pocieszenie. 

A co się stało dzisiaj? Poszłam na spacer. To jest tak banalne, prawie oczywiste, aż śmieszne. A jednak w zasadzie nigdy nie zastosowałam tego jako swoistej terapii. Co mnie do tego skłoniło? Dostałam na urodziny od mojej przyjaciółki książkę o… chodzeniu pieszo. Serio mówię, cała książka jest o chodzeniu sobie powolutku i docierania wszędzie piechotą, nosi tytuł „Idź krok po kroku”. Kiedy ją zaczynałam, miałam do niej ambiwalentny stosunek. Wydawała mi się chwilami nudnawa, trochę dziwaczna, a sam autor sprawiał wrażenie z lekka nawiedzonego. Ale im więcej stron chłonęłam, tym więcej sensu dostrzegałam w jej treści. Książka ma na celu m.in. przekazanie nam, że chodzenie wpływa korzystnie nie tylko na ciało, ale też na umysł, potrafi zaprowadzić spokój ducha i przywrócić wewnętrzny balans. Tak w ogromnym, ogólnikowym skrócie. Przestałam oceniać Erkinga Kagge (autora) jako osobę dziwną, tylko dlatego, że postrzega świat w totalnie inny sposób. Podjęłam próbę przejęcia jego punktu widzenia. 

My- ludzie nauczyliśmy się spieszyć. Musimy robić to tak często, że stało się to odruchem. W nawyk nam weszła potrzeba jak najszybszego dostania się z punktu A do punktu B. Tracimy zdolność życia tu i teraz, cieszenia się z tego co nas otacza, bo w głowie mamy plany- gonić, zarabiać, kupować, mieć. Mieć co raz więcej przedmiotów, co raz fajniejszych, co raz więcej wygody, komfortu, ułatwień. Nic dziwnego, że w tym wszystkim nie usłyszysz szumu drzew, a nawet jeśli usłyszysz, co w tym radującego? Na ile może cieszyć widok świata zza szyby jadącego samochodu? W pędzie, w którym nauczyliśmy się żyć, nie znajdujemy czasu na przepracowanie wewnętrznych problemów, działamy impulsywnie i wiele rzeczy nas drażni. Autor mówi ciekawą rzecz, że tak naprawdę czas kurczy się proporcjonalnie do co raz szybszego tempa, które sobie narzucamy. Kiedy zwalniamy, czas się rozciąga, otacza nas zupełnie inna rzeczywistość. Pochyliłam się nad tym tematem i stwierdziłam, że absolutnie nie ma w tym wszystkim krzty przesady. A więc dzisiaj zamiast zakopać się pod kocem, wykorzystałam fakt, że Kuba udał się na popołudniową drzemkę i poszłam przed siebie.

„Świat jest zorganizowany tak, żebyśmy jak najwięcej siedzieli. W całym tym siedzeniu chodzi o pragnienie władz, byśmy wytwarzali Produkt Krajowy Brutto i spełniali potrzebę gospodarki, jaką jest to, byśmy konsumowali i mogli odpoczywać kiedy nie konsumujemy. Ruch ma być krótki i efektywny.”*

W pierwszym momencie targały mną złe emocje, o których pisałam wyżej. Gula w gardle zrobiła się wręcz bolesna, pozwoliłam sobie na rozpłakanie się na głos. Pomogło. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu, spokój przyszedł niespodziewanie szybko. Mimo, że myśli biegały po mojej głowie jak szalone, starałam się też słuchać swoich kroków na bujnej, dziko rosnącej trawie, brałam głębokie oddechy, bacznie lustrowałam otoczenie- wysokie zboże, samotnie rosnący klon, kolorowe, dzikie kwiaty, specyficzny zapach gęsto rosnącego wrotyczu. Im dłużej szłam, tym myśli układały się co raz bardziej, uspokoiły się i wróciła racjonalność. Nie przestawałam przyglądać się uważnie światu, obierałam trasy, którymi nigdy wcześniej nie szłam. Kiedy wysokość i gęstość chwastów mnie przerosły, postanowiłam dokończyć drogę idąc między rzędami kukurydzy. Spacerowałam tak dobre dwie godziny, po drodze robiłam przystanki i korzystając z posiadania przy sobie telefonu, robiłam zdjęcia. Pierwotnie telefon zabrałam ze sobą tylko dlatego, by moja mama mogła się ze mną skontaktować gdyby Kuba zakończył swoją drzemkę wcześniej niż zakładałam. I tak też się zdarzyło, dlatego ostatnie kilkadziesiąt metrów przyspieszyłam kroku. 

„Myśli, które przelatują mi przez głowę, albo niepokoje, które czuję w ciele, zmieniają się i rozjaśniają, kiedy idę. Gdy rozpoczynam podróż, rządzi lekki chaos, a gdy dochodzę do celu, przeważa porządek.” *

Spacer okazał się być lekarstwem na moją impulsywność i podejmowanie niekoniecznie dobrych decyzji w złości. Naprawdę warto czasem odejść od „źródła” problemu i dać sobie czas. Tym, którzy tak jak ja, do tej pory próbowali oswajać swoje demony zwijając się w kłębek i gapiąc się w ścianę, z całego serca polecam spróbować po prostu iść. Przed siebie, powoli i do skutku- dopóki nie poczujecie spokoju. A poczujecie na pewno. I nie jest istotne czy idziecie zapuszczoną, polną ścieżką, czy zatłoczonym chodnikiem. Istotne jest, by żyć tu i teraz, analizować to co nas w danej chwili otacza. 

 * cyt. Erlin Kagge "Idź krok po kroku"














listopada 04, 2019

Samoopalacz dla opornych

Samoopalacz dla opornych


Czy też jesteś, jak ja, ofiarą losu? Sierotą, łomotą, niekwestionowaną chujową panią domu? Tak? W takim razie zostań ze mną, mam coś, czego nie uda Ci się spartolić choćbyś bardzo próbowała.

Czekaj, tylko kilka słów wstępu najpierw, a co, popaplam sobie zanim polecę coś za free. Ci którzy mnie już znają, wiedzą, że piękna jestem jak sobie przypomnę i jak akurat znajdę na to czas. Ostatnio, powiem Wam szczerze, podjęłam tragiczną w skutkach czasowych decyzję o powrocie do pracy, tym samym porzuceniu pięciu miesięcy macierzyńskiego. Żeby wątpliwości nie było, pracę swoją uwielbiam, ale okazało się, że z dzieckiem kończącym dziewiąty miesiąc życia, pod koniec dnia zwyczajnie padam na mordę. Odpisanie koleżankom jest wyczynem, nie wspomnę o umówieniu się na kawę, pójściu do kina albo chociaż do Rossmanna, który mam może z dwieście metrów od domu. Także tak. Łatwo można wydedukować w jakim stanie są moje włosy, paznokcie i skóra. Fryzjer będzie płakał. O ile kiedykolwiek do niego dotrę. Ale ja dziś nie o tym. 

Ja o opaleniźnie. Co zrobić jak po lecie nic na skórze nie zostało, blada jesteś jak dupa Eskimosa, względnie dbasz o zdrowie więc solarium odpada (zresztą i tak nie ma na to czasu, bo to trzeba się wybrać, dziecko z kimś zostawić, to jakoś ubrać się trzeba, bo do ludzi w końcu idziesz. Za dużo roboty zdecydowanie.)? Samoopalacz? Kiedy jesteś pierdołą na bank masz złe doświadczenia. Albo kiedyś kupiłaś jakiś szit i po aplikacji wyglądałaś jak dojrzała pomarańcz, albo dumna z siebie, że tak równomiernie udało Ci się pokryć skórę, poszłaś spać i w czasie snu przeszłaś reinkarnację. W łaciatą krowę. Doświadczyłam obu wersji. Dylemat dotyczący opalenizny pojawił się kiedy byłam w piątym miesiącu ciąży i szliśmy na wesele. Chciałam nadać skórze zdrowszego odcienia, żeby w granatowej kiecce nie wyglądać jak trupioblada topielica. Rozważałam samoopalacze, wygrzebałam informacje na temat tych najlepszych, przekopałam instagramy, przepytałam znajome, które polecały konkretne produkty na swoich profilach. Ale, cholera no, bałam się właśnie, że z moimi umiejętnościami pójdę na wesele łaciata, choćbym nie wiem jak zajebistego samoopalacza użyła. Zrezygnowałam z tego pomysłu by uniknąć kompromitacji. Choć nie ukrywajmy- tak naprawdę bym nie poszła. ;) 
W Rossmannie będąc przelotem natrafiłam na jakiś spray do opalania, który obiecywał zero smug, sto procent zadowolenia, innowacyjną formułę i cuda na kiju, do tego świecił po oczach odznaką luksusowego produktu roku. No nie wzięłabyś w mojej sytuacji? Jeśli mówisz, że nie, to nie wiesz co mówisz. Wzięłam, bo pomimo tego splendoru, tego ociekającego luksusu w butelce, która niczym się nie różniła od olejku do opalania, było to naprawdę tanie.
 I jak myślicie, co zrobiłam? Postawiłam na półce i powiedziałam „NO NI CHUJA, TO SIĘ NIE UDA”. Doszłam do wniosku, że powinnam oddać się w ręce profesjonalistów. Jak powiedziała, tak zrobiła. Przejrzałam oferty salonów SPA, które mają w ofercie opalanie natryskowe, korzystające z kosmetyków naturalnych, w stu procentach bezpiecznych dla kobiet w ciąży. Pojechałam, zadbali o mnie, i voila- opalenizna jakbym dopiero wróciła z Kostaryki. 

Przyszło wesele, minęło wesele, opalenizna odeszła, byłam sobie dalej w ciąży, urodziłam po terminie i pełnoprawnie zostałam mamą. I wracamy do punktu wyjścia. 
Do czego zmierzam? Pewnej soboty młode moje zasnęło, ja wtenczas szybciutko skoczyłam pod prysznic. Planowałam szybko się odświeżyć i kontynuować swoje domowe prace, ale cisza za ścianą mnie skusiła, by otworzyć szafę z zapomnianymi maseczkami, balsamami i innymi odżywkami. Czyżby to miał być ten dzień? Czy to dziś dane mi zaszaleć? Zrobię maskę z rokitnika? Wklepię sobie serum pod oczy? Oh wait... to ten super hiper spray do opalania, co to bez smug, co to sto procent zadowolenia? A raz kozie śmierć. Gdyby coś nie wypaliło, będzie jeszcze niedziela, żeby coś w tym zrobić, w ostateczności tapeta. I psiknęłam. Raz, drugi, trzeci. Rozsmarowałam najdokładniej jak mogłam, wchłonęło się błyskawicznie, wręcz miałam wrażenie, że szybciej niż zdążyłam porządnie to rozetrzeć. Będzie wesoło- pomyślałam. I jeszcze młody zaczął płakać. Niewiele myśląc włożyłam na siebie bluzę i poszłam położyć się obok niego. Oczami wyobraźni widziałam siebie jako Lwie Serce, pół twarzy bowiem wycierałam w poduszkę. No i tu się zaczynajo czary. Wiecie co się stało? Nic. Rozumiecie? Kompletnie nic się nie wydarzyło oprócz równomiernej, delikatnej opalenizny. Zero smug, brak efektu la morda solaré, nic! Tylko lekko brzoskwiniowa cera, zdrowszy wygląd skóry. Jak? JAK?! Serio nie wiem jak to zrobili, ale to działa i wygląda na to, że prawdą jest to, co napisane na opakowaniu. A takie obiecanki to ja już dawno przez grube sito przesiewam. Proszę Pań, mowa o sprayu firmy Eveline. Dokładniej nazwano to Luksusową mgiełką samoopalającą Summer Gold. Nie pójdziesz z torbami, bo to tanie jak barszcz i uwierz mi- nie spieprzysz tego. 
grafika z portalu ceneo.pl

Polecam, sierota, jedna z CHPD, Pseudolejdi.

października 19, 2019

Pan Bylejak

Pan Bylejak

W tym roku Bylejak pojawił się wcześniej. Och i to sporo, zwykle wpadał w lutym, kiedy szarość, ciemność i zimno zaczynały być naprawdę upierdliwe. Kiedy średnio przez sto dziesięć dni wstawałam do pracy w ciemnościach i wracałam w ciemnościach. Bylejak towarzyszył mi sumiennie, rok w rok. Pukał do drzwi od niechcenia, choć wytrwale, a ja zawsze, prędzej czy później mu otwierałam. W końcu trzeba było wyjść do pracy. 

A dziś? Przecież nawet na dobre jesień się nie zaczęła. I chyba pierwszy raz w życiu widzę, by była tak łaskawa. Ale Bylejak chyba się stęsknił. Postanowił olać sprawę dwudziestu stopni na dworze. W nosie ma też widok pomarańczowych smug popołudniowego słońca, które przedzierają się przez korony złoto- rudych drzew. Po prostu przyszedł, a ja otworzyłam. Bo nie spodziewałam się go tutaj. Nie teraz. Nie tak szybko. No ale skoro już jest... Jak zwykle przyszedł z walizką, przygarbiony, zmęczony i nieobecny. Cerę ma ziemistą, podkrążone oczy, suche włosy i połamane paznokcie. Chciałabym, żeby sobie poszedł, ale przecież mu tego nie powiem. Staram się go pocieszać. Nie wiem jak z nim rozmawiać, więc go karmię. Karmię go słodyczami i majonezem, dużo i często, bo wtedy na chwilę się uśmiecha i znika. Znika i pojawia się na nowo, a z nim pojawiają się kolejne wałeczki, kilogramy i jeszcze więcej szarości. I płaczemy też czasem razem. 

On mi ogólnie nie przeszkadza, nie narzuca się, pozwala robić swoje. Po prostu jest. Trochę wstydzi się moich znajomych. Kiedy ich spotykam, zakrywa twarz, udaje, że go nie ma. Robi to dobrze, wielu go nie zauważa. Nie lubi pokazywać się ze mną publicznie, woli czas tylko we dwoje. Kiedy odpalam Instagram, siada sobie obok mnie i obserwuje posty w milczeniu. Oboje zawiesiliśmy wzrok na pięknej nieznajomej w rudych kozaczkach nad kolano i rozkloszowanym płaszczyku. Promienna cera, twarz muśnięta słońcem i śnieżnobiały uśmiech idealnie pasowały do musztardowego szalika i brązowo- żółtych liści w tle. Cały urok tego zdjęcia tkwił jednak w tym co miała przed sobą- śliczny, dziecięcy wózek w kolorze butelkowej zieleni, z rączką w brązowej ekoskórze. Hasztag miłość, hasztag macierzyństwo, hasztag spacerek z synkiem, hasztag polishgirl, hasztag photo by my husband. 

Spojrzałam na Bylejaka, zapytałam go czy przyszedł tak wcześnie z tego powodu. Z tego powodu, że nie mógł już patrzeć jak dygam stelaż wózka do i z bagażnika, brudząc sobie spodnie przy okazji, jak wstaję w nocy regularnie, bo wypadł smoczek i jak przydusza mnie pasek od dziecięcej torby kiedy niosę dziecko na drugie piętro. Jak regularnie zahaczam kokiem o podsufitkę w moim samochodzie, jak makijaż nie jest w stanie zakryć tego, czego bardzo nie chcę nikomu pokazać i jak powoli zaczyna się odznaczać na moim ciele dwadzieścia osiem lat… 
Nie odpowiedział nic, ale ja wiedziałam, że przyszedł właśnie dlatego. Choć w zasadzie może by się trochę zastanowił, gdyby nie deficyt dotyku, deficyt dobrych słów i dobrych gestów. Bez tego, choćby stał się teraz ciepły wieczór o zapachu kwitnącego bzu, w końcu i tak nadejdzie Bylejak. On bardzo chętnie przytula, dotyka często, zabiera na własność, oddala od innych.

sierpnia 17, 2019

Prawie zepsułam swój Baby Shower!

Prawie zepsułam swój Baby Shower!


Siódmy miesiąc ciąży dobiegał końca, a mnie się marzył Baby Shower. Nie miałam za złe moim przyjaciółkom, że w eterze cisza, w końcu taka impreza to ciągle jeszcze słabo znany temat w Polsce. A to przecież świetna sprawa, spotkanie w gronie najbliższych kobiet, wspólne świętowanie z okazji zbliżającego się wielkiego dnia, w którym przywitamy nowego członka rodziny. Nie oszukujmy się, że w większości przypadków zorganizowanie takiego spotkania, gdzie pojawią się na raz wszystkie ważne dla nas osoby, wymaga nie lada organizacji i to z dużym wyprzedzeniem. Ta musi wziąć wolne, tamta musi przyjechać z daleka i zawsze komuś nie pasuje. Kiedy jest specjalna okazja, to jakoś tak mobilizacja większa i o wiele większe jest prawdopodobieństwo spotkania w pełnym składzie. 
Po porodzie różnie to wygląda, a i świeżo upieczona mama chce odpocząć, przejść w spokoju połóg, nauczyć się odgadywać potrzeby swojego dziecka. Nie w głowie wtedy imprezy, a już w ogóle w tak licznym gronie. Tłok to dla noworodka ostatnia rzecz, której potrzebuje. Zatem Baby Shower wydał mi się najlepszym rozwiązaniem- ja byłam jeszcze „na nogach”, czułam się dobrze i miałam czas.

Zaczęłam przebąkiwać o imprezie, stwierdziłam, że zamiast biadolić i się żalić, że nikt nic nie robi i o rety jakaż to jestem niepocieszona, sama wezmę sprawy w swoje ręce i przygotuję sobie Baby Shower. Kiedy pisałam z przyjaciółkami i pytały co u mnie, ja zgodnie z prawdą odpowiadałam, że właśnie szykuję listę gości i kompletuję dekoracje. Wszystkie reagowały z entuzjazmem i przyznawały mi rację, że to super pomysł. Jedna z nich nawet zaproponowała, że w weekend wpadnie na kawę i przegadamy sprawę, bo z chęcią mi pomoże. Była bardzo ciekawa co wybrałam i jak sobie wyobrażam wystrój. Rzuciłam się w wir przekopywania stert aukcji na allegro w poszukiwaniu dekoracji. Trochę popłynęłam, przyznam. Zrobiłam screena z mojego koszyka i wysłałam go do wyżej wspomnianej przyjaciółki. Kategorycznie zabroniła mi płacić, przecież obiecałam, że też będzie miała w tym udział i ona bardzo chce wybierać dekoracje ze mną! No dobrze, już dobrze, bez nerwów, wstrzymam się do jutra. Odezwała się też moja szwagierka, która akurat dysponowała czasem wolnym w sobotnie popołudnie i pytała czy może wpaść. Poinformowałam ją tylko, że weekend spędzam u mamy i oczywiście jest przemile widziana. 
W międzyczasie niespodziewanie przyjechała do rodzinnego domu moja siostra, która twierdząc, że się stęskniła, zaproponowała sobotni wypad na miasto. Tak wiecie, po babsku- na jakieś zakupy i duuuże lody. Ucieszyłam się ogromnie i nie dałam się prosić. Warunkiem był powrót przed godziną 15:00. I uwierzcie mi, że NADAL nie miałam nawet grama przeczucia, pomimo, że wstępnie godzina odwiedzin nie była ustalona, a mama oznajmiła, że musimy wrócić przed 15:00, bo przecież dziewczyny na kawę przyjadą… Chwila, momencik mamo! Jak to piętnasta? Przecież jeszcze się z nimi nie umawiałam na konkretną godzinę? Mama się koncertowo wykręciła twierdząc, że jej się pomyliło, bo o piętnastej to z kimś się umawiała na poniedzałek w sprawie naprawy pieca… No okej. Pomyliło jej się, zdarza się. Nie mniej, uznałam, że to spoko godzina na przyjęcie gości i tak też napisałam dziewczynom. 

Kiedy wysłałam do mojego chłopaka selfie z mamą i siostrą, żeby pokazać mu kto taki nas odwiedził, zapytał tylko czemu na zdjęciu nie ma naszego psa. PSA! Moja siostra przyjeżdża raz na ruski rok i TO go nie zdziwiło. Zdziwił go brak psa na zdjęciu! I TO TEŻ nie wzbudziło żadnych moich podejrzeń. Być może dlatego, że moja rodzina po prostu, zupełnie naturalnie popełnia gafy, mieszają nam się daty, godziny, mówimy głupoty i zwracamy uwagę na rzeczy oczywiste, a nieoczywistych nie dostrzegamy. Dużo łatwiej wtedy uśpić czujność. Wierzcie mi, chapeau bas za pokerowe miny i zimną krew wszystkich zamieszanych, bo nie byłam łatwym celem i często byłam o włos od zepsucia całej niespodzianki. 

Przyszła sobota, kiedy to miałam udać się z siostrą na ten cały szoping. Zjadłyśmy śniadanie, zrobiłyśmy mejkapy i ruszyłyśmy przed siebie. Wypad był naprawdę fantastyczny, spędziłyśmy razem dużo czasu na żartach, zwierzeniach i gadaniu o głupotach. Skubany agent 007, była ciągle w kontakcie z resztą ekipy, pisała z nimi non stop, a robiła to tak, że tego nawet przez chwile nie zauważyłam. A to jak była w przymierzalni, a to jak ja byłam w przymierzalni, kiedy poszłam do toalety albo prowadziłam samochód. Zaparkowałyśmy pod domem kilka minut po godzinie 15:00, nie było jeszcze żadnego samochodu, także z ulgą stwierdziłam, że zdążyłyśmy przed przyjazdem dziewczyn na kawę. 

Kiedy weszłyśmy do domu i otworzyłam drzwi od salonu zabrakło mi powietrza. Naprzeciwko mnie stało grono najbliższych mi kobiet krzyczących „NIESPODZIANKA!!!”. Pokój tonął w przesłodkich dekoracjach, założono mi kolorowy wianuszek, wszystko było tak kunsztownie i kreatywnie zorganizowane, że zabrakło mi słów. Rzadko wzruszam się do łez, ale wtedy im się udało doprowadzić mnie do płaczu. Uściskałam je wszystkie bardzo mocno, wciąż nie mogąc uwierzyć jak udało im się utrzymać to wszystko w tajemnicy, gdzie prawie bez przerwy, nieświadomie sabotowałam ich poczynania. Prócz wspaniałego spotkania i przepysznego jedzenia na stole, czekało na nas mnóstwo zabaw, które przygotowała prowodyrka całej tej imprezy, moja kochana przyjaciółka Anita oraz moja wspaniała mama. Otrzymałam również furę fantastycznych i bardzo potrzebnych prezentów, bo okazało się, że moja lista wyprawkowa została podstępnie przechwycona i wykorzystana. Wszystkie uczestniczki imprezy ustaliły między sobą która co kupuje, dzięki temu żaden prezent nie był bezużyteczny czy nietrafiony. Dopiero wtedy zrozumiałam dlaczego ciągle wszyscy powstrzymywali mnie od zakupów. Na okrągło słyszałam „nie spiesz się”, „po co tak szybko?”, „spokojnie, wybierzemy się na zakupy razem”, a potem było to odwlekane w nieskończoność. Wiecie jaka to katorga dla pierworódki? Istna tortura, nie kupuj, nie kupuj, nie kupuj… kiedy bardzo chcesz! :)  

Marzyło mi się Baby Shower, ale to co przygotowały dziewczyny w porozumieniu z moim ukochanym przerosło moje wszelkie oczekiwania. Poziom poczucia szczęścia rozwalił skalę. Kiedy pokazały mi swoje konwersacje na messengerze, zobaczyłam, że knuły już długo przed tym, zanim w ogóle zaczęłam o tym mówić. Każda zasługuje na osobiste wyróżnienie, za wkład, zaangażowanie i nie jedna za pokonanie setek kilometrów by mnie uszczęśliwić. To wspaniałe uczucie, wiedzieć, że ma się tak cudowne i życzliwe osoby obok siebie. Jedyna moja obawa, to fakt, że poprzeczka została zawieszona cholernie wysoko i kiedy przyjdzie mi szykować Baby Shower dla którejś z nich, będzie bardzo trudno temu dorównać. :) 

Jeśli jesteście ciekawe jak przebiegła impreza i jakie atrakcje przygotowano, chętnie przygotuję osobny wpis. Zdjęcia mam kiepskiej jakości, ale ciul z tym, wrzucę małą fotorelację. Myślę, że dla wielu z Was będzie świetną ściągą lub inspiracją do przygotowania podobnej uroczystości.

maja 26, 2019

Mam prawo krzywdzić dziecko bo jest moje

Mam prawo krzywdzić dziecko bo jest moje


Z góry sorki za clikbait, (początkowo trochę nieświadomy) jednak doszłam do wniosku, że ten tytuł nie mógł brzmieć inaczej. Wkurzyłam się porządnie, serio.

Gdzieś kiedyś już wspomniałam, że należę do kilku grup zrzeszających mamy i przyszłe mamy. Jest jedna taka grupa, która została utworzona dla kobiet mających termin przypadający w tym samym miesiącu. Najpierw dzieliłyśmy się tam swoim nastrojem, wiedzą, gadałyśmy o metodach łagodzenia bólu pleców albo pozbycia się zgagi i wylewałyśmy swoje żale wszelakie. Generalnie grupa wsparcia, wiadomo- tak raźniej mieć kontakt z kobietami, które przechodzą to co ty. Bardzo sympatycznie tam było. Teraz już wszystkie członkinie są mamami od czterech/pięciu miesięcy i już się wyłaniają pierwsze matki-kwiatki. Początki niewinne- a moje się już obraca, a mój się śmieje, a mojemu ząbek wyłazi, a moja taka już mądra i rezolutna. No i okej, ja to rozumiem. Sama się totalnie jaram każdym jednym postępem, a z okazji Dnia Matki popłakałam się, że mój pierworodny, pomimo swej okropnej męki (leżenie na brzuszku takie ohydne) z determinacją próbował pełzać do przodu i dał radę! Co prawda ja nie wrzucam takich postów na grupy bo zdaję sobie sprawę, że ma tak KAŻDA KOCHAJĄCA MATKA. Ale rozumiem i szanuję, że inne mają taką potrzebę.  Wracając do tematu- odnoszę wrażenie, że niewinny post pani Ani Kowalskiej* o zręcznym chwytaniu zabawek przez Brajanka** daje innym matkom uczucie przypominające prąd z paralizatora w dupie. I zaczyna się potok komentarzy „a mój to już dawno; a moja nie dość, że chwyta, to jeszcze…” i jadą, jadą. Jednak wszystko to odbywa się w (być może złudnej) przyjaznej, spokojnej atmosferze. Generalnie grupa mimo wszystko nadal często służy pomocą, poruszane są istotne tematy, padają naprawdę ciekawe pomysły i porady. Ale to co ostatnio tam widziałam sprawiło, że mi wszystkie rynce opadły. 

Magiczny miesiąc czwarty, pierwszy spór o to czy rozszerzać dziecku dietę czy też nie. Nie jestem zwolenniczką dyskusji na ten temat w zakresie przyznawania słuszności jednej ze stron. Jest ogólnie przyjęte, że dietę najlepiej rozszerzać po miesiącu szóstym, ale w czwartym już można, więc nic nikomu do tego jak kto postanowił. Proste. Mimo to pojawiają się już grzmoty i pioruny, matulki przepychają się w kwestii czyja prawda jest słuszniejsza. Jednak nie rozszerzanie diety mnie tak dziabnęło. Dziabnęły mnie fotki czteromiesięcznych dzieci, które są sadzane w krzesełkach do karmienia z oparciem 90 stopni. Serio? Można to robić nieświadomie. Pomijam fakt, że każda z tych matek ma dostęp do Internetu i nieograniczone możliwości korzystania z niego. Mamy XXI wiek i nie trzeba zapierdalać do biblioteki, żeby poczytać o tym CZY POWINNO SIĘ SADZAĆ DZIECKO KIEDY NIE SIADA SAMODZIELNIE. Ok, zakładamy, że biedne dziewczyny są nieświadome krzywdy jaką mogą wyrządzić dziecku i inne członkinie grupy grzecznie (podkreślam grzecznie, serio!) informują, że to nie jest dobry pomysł. I co czytam? Rozległe, często ironiczne odpowiedzi. To już nie jest wyścig czyj Brajanek szybciej wyrecytuje Pana Tadeusza. To bezpośredni atak na karyńską godność, podważanie wiedzy i autorytetu jako matki, solidny cios w ich dumę oraz ego. „Ohoho, znalazła się wszechwiedząca pani doktor”. „Noo taaaak, jestem najgorszą matką, robię dziecku krzywdę, oj zobacz jakie nieszczęśliwe!”. Była jedna taka odważna, która kocha kąpiele w gównoburzy i rzuciła na pożarcie zdjęcie swojego dziecka siedzącego w krzesełku, wyzywając „wszechwiedzące madki polki” na pojedynek. Patrzcie jaka krzywda mu się dzieje, zlinczujcie mnie, hejterzy do boju! Voila! Tak się reaguje na informacje, że twoje dziecko może w przyszłości czekać rehabilitacja z powodu poważnych problemów z kręgosłupem. Przyznawanie się do błędu i do niewiedzy jest passe. Żeby chociaż na chwilę uruchomić te uśpione szare komórki… Żeby zmusić zwoje mózgowe do pracy i zanim się kogoś obrzuci łajnem, wpaść na genialny pomysł poszukania informacji w Internecie czy aby nie ma w tym choćby ziarenka prawdy. W tym wszystkim najbardziej przerażające jest to, że swoje ego i dumę kobiety stawiają ponad zdrowie swoich dzieci. Które się zaprą i ni chuja, choćby skały srały, a z lodówki wyskoczyłby fizjoterapeuta z przestrogą, one dają sobie prawo zwierzchnicze BO SĄ MATKAMI. A cała reszta świata, która śmie im zwracać uwagę to paskudni, najobrzydliwsi hejterzy, nie wiesz?

Bo to jest do chuja Wacława moja własność i mogę decydować o jego losie, a Ty się gówno znasz, bo to nie jest Twoje dziecko zazdrosna lambadziaro! 

Powiem tak. Twoje dziecko posadzone i podparte z każdej strony poduszkami będzie nadal uśmiechniętym dzieckiem. Kiedy będziesz je stawiać i ciągnąć za rączki na siłę, chętnie będzie wykazywało inicjatywę i z radością domagało się więcej takich zabaw. Kilkumiesięczne dzieci z wielkim zaangażowaniem chłoną wiedzę o świecie i o swoim ciele. Dostrzegają zależności i całkowicie polegają na Tobie. Sadzając je, ucząc wcześnie chodzić, pokazujesz im nowe możliwości, więc nie dziw się, że chcą więcej i więcej. Ale nie ma to nic wspólnego z ich naturalnym rozwojem i gotowością do tak poważnych przedsięwzięć. I nie wiem dlaczego wydaje Ci się, że gdyby to miało zaszkodzić dziecku, to zaszkodziłoby już teraz. A jak zjesz cukierka i nie umyjesz zębów, to masz  w nich od razu czarne dziury i zaawansowaną próchnicę? A jak raz włożysz zdrową stopę w za ciasny but, to wyjmiesz zniekształconą? Trochę logiki, błagam. To są procesy długotrwałe, a skutki długofalowe. To, że teraz nie widać skrzywienia kręgosłupa, a dziecko nie odczuwa bólu, nie oznacza, że tam się nic nie dzieje. Kropla drąży skałę. 

Dzieci w życiu jeszcze się nasiedzą i nachodzą, moment niemowlęctwa trwa tak krótko. Może warto dać im cieszyć się tym krótkim okresem i samodzielnym odkrywaniem własnych możliwości? Czy widziałyście kiedyś jakiegoś dorosłego człowieka, który pełzał sobie chodnikiem, a zapytany dlaczego przemieszcza się w ten sposób, odpowiadał „bo mnie mama nie nauczyła chodzić”? Znacie kogoś, kto przy ogólnie dobrym stanie zdrowia leży, bo go matka nie nauczyła siadać? No cholera, pewnie, że nie! Ludzie, apeluję o zdrowy rozsądek, natura wie co robi. Zamiast kontrolować czy się poduszka spod plecków nie osuwa, kontrolujcie stan zdrowia swoich pociech, by mieć pewność, że pewnego dnia usiądzie i postawi swoje pierwsze kroki SAMODZIELNIE, bez ryzyka późniejszych fizjoterapii i rehabilitacji. Zadajcie sobie pytanie czy ważniejszy dla Was jest przywilej decydowania o własnym dziecku bez względu na konsekwencje, wyścig z innymi matkami o nie wiadomo co, czy jednak warto się trochę wysilić, żeby zdobyć wiedzę jak się tym dzieckiem zajmować, aby w przyszłości nie cierpiało.
Peace. 

* imię i nazwisko wymyślone
** to też :) 


Ps. Tu dla niedowiarków i leniuszków wrzucam kilka linków z artykułami o wczesnym sadzaniu dzieci.


maja 24, 2019

Czytamy od urodzenia- pierwsze podsumowanie

Czytamy od urodzenia- pierwsze podsumowanie


Kiedy byłam w ciąży od razu wiedziałam, że będę czytać mojemu dziecku od urodzenia. A przynajmniej będę się starać. Jeśli chodzi o czytanie do brzuszka, to cóż… Próbowałam, ale czułam się cholernie dziwnie. Wychodziło to nienaturalnie, trochę na siłę. Dopóki Kuba znajdował się w brzuchu, rozmowa z dzieckiem była dla mnie nieco abstrakcyjna. Do samego porodu mówiłam do niego niewiele, ale mimo to czułam z nim wielką więź. Głaskałam brzuch praktycznie od początku i najczęściej po prostu witałam się z nim na dzień dobry. That’s all. Dopiero kiedy zobaczyłam jego twarz, usłyszałam jego płacz (wróć- wrzask), dotknęłam go, przytuliłam, dotarło do mnie, że on tu naprawdę jest i dopiero wtedy prócz instynktownej miłości, pojawiła się ogromna potrzeba mówienia do niego. Początki z czytaniem były marne. Mój cwany syn od razu się kapował, że ton mam jakiś taki inny i nie zwracam się do niego, a patrzę w jakieś dziwne coś. I to mu się ewidentnie nie podobało, zatem wszelkie czytanie od pierwszych dni/tygodni kończyło się rykiem. Kontakt wzrokowy (pomimo że Jakub widział dość kiepsko rzecz jasna) musiał być zachowany. Zatem, kiedy dziecko ewidentnie gardzi słowem czytanym, czy jest coś co pozwoli od urodzenia przyzwyczajać malucha do książek? Ano jest. 

Książki na teraz

 KONTRASTY!

Od samego powrotu do domu ze szpitala ruszyliśmy z książeczkami i kartami kontrastowymi. Genialna sprawa! Noworodek nie widzi dobrze, wszystko mu się zlewa i jedyne co może dostrzec, to wyraziste kształty i kontury na mocno kontrastującym tle. A więc czarnobiałe, proste obrazy to coś, co z całą pewnością przykuje uwagę noworodka, stymulując przy tym jego zmysł wzroku. Wybór takich książeczek jest naprawdę ogromny. Wydaje mi się, że nie można tu dzielić ich na lepsze lub gorsze, albo polecane jakoś szczególnie. Można je dostać w formie tradycyjnych książek, harmonijek albo po prostu oddzielnych kart. Wszystkie spełniają swoją rolę wyśmienicie, książeczki są wygodniejsze w momencie gdy leżymy razem z dzieckiem, przewracamy strony i opowiadamy o tym co się na obrazku znajduje, harmonijkę można rozłożyć i postawić jak płotek, a karty poprzyczepiać lub poustawiać gdzieś w łóżeczku, nad łóżeczkiem i wszędzie tam, gdzie sięga wzrok malucha. Jak już kiedyś wspomniałam- w ciąży będąc przekopałam Internety milion razy. Zahaczyłam również o kilka fajnych akcji skierowanych do przyszłych i świeżo upieczonych mam, które polegały na zarejestrowaniu się na stronę, w zamian za co otrzymywałam mały pakiecik powitalny dla maluszka. Do czego zmierzam. Zarejestrowałam się między innymi na bebiprogram.pl stworzony przez Bebilon. W ich pakiecie znajduje się poradnik dotyczący głównie żywienia i rozwoju niemowląt, sensoryczna przytulanka i trzy dwustronne karty kontrastowe (zdjęcia poniżej), wszystko to zapakowane w teczkę, którą można potem wykorzystać do przechowywania dokumentów. Karty (i książki oczywiście) były przez długi czas jedynym źródłem rozrywki dla naszego malucha i jedną z głównych form komunikacji. Kuba szybko zaczął wodzić za nimi wzrokiem, żywo na nie reagować, a kiedy wylądowaliśmy w trzecim tygodniu w szpitalu, karty pozwoliły mi zająć go na moment. Na przykład, żeby skoczyć do toalety, albo zjeść coś na szybko poustawiałam karty w odpowiedniej odległości, a kiedy już jego wzrok o nie zahaczył, potrafił się na nich skupić od kilku do kilkunastu minut. Dziedzic ma za moment cztery miesiące, a czarnobiałe obrazki interesują go do teraz i pomimo, że zachwyca się już kolorowymi ilustracjami, często wracamy do książeczek kontrastowych. 




Kubuś Puchatek dla Kubusia.

"Złota Księga Bajek" z serii "Kubuś i Przyjaciele" to chyba jeden z moich najlepszych, dotychczasowych wyborów. Jak wspomniałam, początki z czytaniem były trudne i opowiadania na dłuższy czas poszły w kąt. Kiedy Kuba skończył trzy miesiące, odmieniło mu się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Stwierdziłam, że skoro skupia swoją uwagę na kolorowych zabawkach i czasem łapie zawiechy gapiąc się na nadruki na moich bluzkach, to czas na kolejną próbę. Położyłam się obok niego i trzymając nad nim książkę zaczęłam czytać. Efekt był taki, że się cholera wzruszyłam. Taa, matka wariatka, ociera łezkę ukradkiem bo się dzieciak gapi na kolorowe obrazki. No tak. To był moment, kiedy do naszego terminarza wkroczyła nowa forma spędzania czasu razem. Oczywiście niemowlę nie analizuje tekstu czytanego, pewnie nawet nie wie skąd mi się bierze taki potok słów, ale ważne jest to by oswajało się z tą czynnością i osłuchiwało się ze słowami. Nierzadko są to słowa, których nie używa się na co dzień, a więc czytanie dziecku nie tylko zbliża, ale też poszerza jego zasób słownictwa. Wielki plus dla autorów, że na każdej jednej stronie widnieją obrazki, co skutecznie przykuwa uwagę dziecka i zanim zdąży się znudzić, przewracam stronę. Każda ilustracja była komentowana przez Kubę z ogromnym zaangażowaniem. Gruchał i piał nad nimi tonem pełnym zachwytu, nieraz musiałam przerywać czytanie bo nie mogłam powstrzymać śmiechu. Jak każde dziecko ma lepsze i gorsze dni, czasem przeczytamy dwie historyjki, a czasem nie dokończymy nawet jednej. Ale jednego jestem pewna- z chęcią będę do nich wracać, bo prócz pięknej oprawy i uroczych obrazków, opowiadania pisane są w przystępny sposób, przemycają wiele ciekawostek z wiedzy ogólnej, wskazują na ważne wartości, którymi powinien kierować się człowiek, uczą jak sobie radzić w różnych sytuacjach i każda kończy się morałem. Dodatkowo na końcu książki znajdują się rymowanki autorstwa Wandy Chotomskiej, oczywiście ilustrowane :). Uwielbiam tą książkę i z całego serca polecam!

"Królik" z serii "Moje maleństwo"

Tę książkę dostaliśmy. Mała, kwadratowa książeczka ze sztywnymi stronami. Jeśli wpadnie w te małe rączki, nie zostanie podarta. Mogę ją bez problemu pokazywać Kubie z bliska, może dotykać stron i nie boję się, że nagle gwałtownie zgniecie kartkę, drąc ją lub wyrywając przy okazji. Pozwolę sobie przytoczyć opis książki ze strony lubimycztac.pl. "Pełna ciepła książka, pokazująca relacje między mamą i jej dzieckiem w chwilach, kiedy się bawi, je, psoci i układa do snu. Kolorowa, pięknie ilustrowana książeczka przygotowana z myślą o najmłodszych czytelnikach. W serii ukazały się: Kotek, Piesek, Cielątko, Prosiaczek, Miś, Królik." I nie trzeba właściwie nic dodawać, poza tym, że mocno zaakcentowałabym, że jest to opowiadanie dla najmłodszych. Myślę, że nabędę resztę książeczek z tej serii, sądząc po reakcji Kuby na "Królika". 

Książki na później

Najpiękniejsze wiersze dla dzieci –Jan Brzechwa

W zasadzie waham się pomiędzy książką na teraz, a na później. Zarówno w okresie niemowlęcym jak i w późniejszym wiersze mają znaczący wpływ na rozwój dziecięcej mowy i nauki odpowiedniej intonacji. Niemowlę osłuchuje się z melodycznością naszego języka, wychwytuje intonację i rytm czytanych wierszy. Dzieci posiadają naturalne predyspozycje rytmiczne, w związku z czym wierszyki i rymowanki są świetną metodą nauki języka poprzez rozrywkę.  Wybaczcie ten pseudomądry, pedagogiczny ton, ale coś tam jeszcze ze szkoły pamiętam i uważam, że utwory rymowane są naprawdę istotnym elementem w rozwoju mowy. Znacząco wpływają na poszerzanie zasobu słów i na umiejętność posługiwania się nimi. Co do wyboru wierszy, tu już wolna amerykanka. Wybrałam Brzechwę, bo to wiersze z mojego dzieciństwa. "Na straganie", "Entliczek pentliczek", "Dzik jest dziki" i tak dalej- to klasyki, które chcę przekazać kolejnym pokoleniom i mam nadzieję usłyszeć je kiedyś z ust mojego syna. W domowej biblioteczce ma swoje miejsce także Julian Tuwim. Istnieje multum różnych wydań do wyboru, do koloru. Ja szczególnie upodobałam sobie książki z wydawnictwa GREG, są jakieś takie... estetyczne :) .   

Mały Książę

Temat Małego Księcia jest mi bardzo bliski i chciałabym Kubie przekazać wszystkie wartości płynące z tej książki. I choć skierowana jest do dzieci, ma bardzo istotny przekaz dla nas- dorosłych. To piękna, metaforyczna opowieść o dojrzewaniu do miłości, o przyjaźni i o tym jak łatwo zatracić się w dorosłym świecie, tracąc po drodze kreatywność i zdolność do bezinteresownego kochania. Chciałabym by ta dziecięca wrażliwość została z moim synem jak najdłużej, a najlepiej do końca życia. I żeby nigdy nie stawiał pieniędzy, pracy oraz władzy ponad rodzinę i przyjaciół. I aby rozumiał, że „dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Trochę czasu jeszcze minie zanim przeczytamy tę opowieść z pełnym zrozumieniem, ale cieszę się, że gości ona w naszej skromnej biblioteczce i w każdej chwili możemy po nią sięgnąć. Myślę, że Mały Książę to pozycja warta rozważenia przez każdego rodzica. 

Mądre bajki

To książka zdecydowanie dla kilkulatków. Jest wspaniała, naprawdę. Przeczytałam kilka opowiadań i wróciłam pamięcią do mojego dzieciństwa. Myślę, że z takimi bajkami byłoby mi łatwiej uporać się z niektórymi przeciwnościami, jakie spotykały mnie w moim kilkuletnim życiu. Bajki poruszają bardzo trudne tematy w niesamowicie przystępny sposób. Zaledwie na trzech stronach A4 zawarte są poruszające, krótkie historie z bardzo głębokim przekazem. Jestem pewna na milion procent, że nie raz wesprą mnie w podpowiadaniu mojemu dziecku jak sobie poradzić z niesprawiedliwością i przykrościami, które spotka na swojej drodze. Nie wszystkie rozmowy z dzieckiem będą łatwe i przyjemne, nie raz będą czekać nas tematy trudne, niezręczne i przykre. Na odwrocie książki autor zapewnia, że „Lektura będzie idealnym wstępem do ciekawej i rozwijającej rozmowy z dzieckiem”. W pełni się z tym zgadzam. Niektóre sytuacje są wyjątkowo trudne, na przykład historia, w której ukochana babcia w pewnym momencie zachorowała i pomimo chwilowej poprawy samopoczucia umarła. Może brzmieć to dość drastycznie i trochę Was odstraszyć, ale zupełnie niepotrzebnie. Paradoksalnie śmierć jest częścią życia. Poza tym nie trzeba czytać tego opowiadania jako odprężającej historyjki po wesołej kąpieli na dobranoc, a sięgnąć po nią dopiero gdy zajdzie taka potrzeba. Dzieci często nie rozumieją tej kolei rzeczy, trudno jest im wyjaśnić dlaczego ich ukochani dziadkowie odchodzą na zawsze. Ta krótka opowiastka w bardzo łagodny sposób pozwala pogodzić się z tą sytuacją. Inne tematy poruszane w książce to powierzchowność, odmienność, cierpienie zwierząt i tak dalej… Każda z tych bajek uczy, że warto patrzeć nieco dalej niż tylko na czubek własnego nosa, uczy tolerancji i empatii, odpowiedzialności za własne wybory i szacunku do cudzej pracy, pozwala wierzyć w siebie i zachęca do okazywania dobrego serca. Czy warto ją kupić? Warto, warto i jeszcze raz warto!

Trochę się rozpisałam, ale mam nadzieję, że moje spostrzeżenia przydadzą się Wam podczas szukania najlepszych książek dla Waszych latorośli. Niechaj rosną zdrowo w towarzystwie książek. Czytanych przez ukochanych rodziców oczywiście :) 

kwietnia 14, 2019

Nie ciesz się tak, będzie gorzej.

Nie ciesz się tak, będzie gorzej.

- Cześć, co u Ciebie słychać?
- Cześć, ach, teraz to się pozmienia, zostanę babcią, Agnieszka zaszła w ciążę. Miała problemy, leczyła się, wszyscy trzymamy kciuki, żeby ciąża przebiegała prawidłowo.
- No córka szwagierki mojej siostry też miała problemy, jak zaszła to donosiła, ale ciąża leżąca i dziecko chore. 

Yyyyy.
Ekskjuzmi, łot ar ju pierdoling ebałt? Nie gratulujesz, dobra, spoko. Ale w czym ma pomóc taka informacja? Tylko usłyszysz, że ciąża zagrożona, nagle przypominają ci się wszystkie historie ciąż zagrożonych trzy pokolenia wstecz i najchętniej przytaczasz te najsmutniejsze, które nie skończyły się najlepiej.

To się zdarza nagminnie. I, o zgrozo, nie kończy się po urodzeniu dziecka. „A zobaczysz jak…”, to chyba najczęściej słyszane słowa przez przyszłe i świeżo upieczone mamy. Zastanawiam się DLACZEGO. Moja najbliższa rodzina akurat oszczędziła mi takich tekstów, ale z zewnątrz trochę ich napłynęło. Nie tylko do mnie, obserwuję co się dzieje, czytam fora, mnóstwo jest kobiet skarżących się na notoryczne „pogróżki”,  że będzie tylko gorzej.

- Jak znosisz ciążę?
- Całkiem dobrze, nic mnie nie boli, oby tylko tak dalej.
- Zobaczysz pod koniec, tak nogi puchną, przez ból pleców spać nie można, a z kibla to nie zejdziesz. 

Nooo kurwa, serio? Absolutnie nie masz prawa cieszyć się ciążą, a jak za dobrze się czujesz, to zobaczysz co będzie później, ty się tak nie ciesz!

-Nie wymiotujesz? Zobaczysz, że zaczniesz.
-Mało utyłaś? Kochana, do końca ciąży jeszcze trochę, mnie pod koniec rozwaliło, ciebie też rozwali.
 -Rozstępów nie masz? W ostatnim dniu mogą się pojawić.
-Masz zaparcia? Nie masz? Ale wiesz, że hemoroidy wychodzą też przy porodzie?

Nawet jeśli coś Ci dolega, ludzie jakby dopiero dostali jakiś zapalnik. W zasadzie głównie kobiety.
- Masz zgagę? Ojeeej, to już ci zostanie, ja miałam taką, że aż ryczałam z bólu.
- Boisz się porodu? Nooo moją siostrę to rozerwało. / Słyszałam, że ciocia znajomej mojej sąsiadki miała wstrzymanie akcji porodowej, dziecko prawie się udusiło. / Tak mnie nacięli, że przez miesiąc ledwo chodziłam. 

I po urodzeniu dziecka

- Ładnie przesypia noce? Mój też przesypiał na początku, a potem jakby diabeł w niego wstąpił. Lepiej się naciesz, bo to się skończy.
- Grzeczne? Zaczekaj aż skończy x lat.
- Niegrzeczne? Ty tak nie narzekaj, poczekaj, aż zacznie ci pyskować.
Zaczekaj aż zacznie mówić, aż pójdzie do: przedszkola, szkoły, kurwa pracy…
Tylko ZACZEKAJ! Nie ciesz się absolutnie tym co jest teraz, ale też się na zapas nie martw, bo wiesz co? Bo później będzie gorzej! 

Skąd się bierze straszenie własnym dzieckiem? Jak to jest? Czy Wy się lepiej czujecie, kiedy ktoś się gorzej poczuje? Skąd się bierze odruch bombardowania przygnębiającymi informacjami? Nie możesz udźwignąć tego, że ktoś się czuje lepiej od Ciebie? O co chodzi z tym wywlekaniem smutnych, rodzinnych historii? Dlaczego ludzie nie mają w odruchu życzyć komuś dobrze? Poklepać po ramieniu i powiedzieć „będzie ok”? Powiedzieć „cieszę się”? Dlaczego odbieracie młodym mamom radość z ciąży i macierzyństwa? Próbuję znaleźć na to odpowiedź, ale nie potrafię. Może ktoś, coś?

Ja od siebie mogę tylko wyperswadować prośbę:  Jak nie macie do powiedzenia nic miłego, to z łaski swojej stulcie dzioby. A jak macie problem z akceptacją swojego życia, warto się zgłosić do specjalisty, a nie wpędzać w przygnębienie resztę otaczającego was świata.
Dziękuję.
Copyright © 2016 Pseudolejdi. , Blogger