Czasy studiów. Lato. Czerwiec w pełni, naładowana witaminą D3
spływającą ze słonecznymi promieniami postanowiłam przedłużyć sobie radosny
stan ducha przynajmniej o kilka dni, więc niewiele myśląc, spontanicznie
ruszyłam ku przygodzie. Do obuwniczego. I tam były one. Te jedyne, przepiękne,
okrutnie wysokie szpilki. I co ważne w tej historii- na moją studencką kieszeń.
To był wzruszający moment. Wyciągały do mnie swoje śliczne, niewidzialne łapki
i nazwały mnie swoją mamusią. Rozmiar 38. To nie mógł być przypadek.
Przytuliłam je czule, zapłaciłam z pokorą i ruszyłyśmy razem w świat. Lat
miałam dwadzieścia i wówczas nowa para szpilek na platformie była jak najlepszy
przyjaciel. Potrafiła momentalnie poprawić mi nastrój, była zjawiskiem przeze
mnie pożądanym i pięknym, którego zawsze odczuwałam niedosyt. Teraz priorytety się trochę pozmieniały. Największą radością jest
zdjęty stanik po przekroczeniu progu domu, chodzenie na boso i święty spokój.
Dobra no. I flaszka Carlo Rossi. Dobra, dwie. Ale dziś nie o tym.
Zakochana w nowych bucikach postanowiłam udać się w nich na
najbliższą imprezę. Ale- pff- głupia nie jestem, muszę je najpierw rozchodzić!
Postanowiłam więc, że zabiorę je na uczelnię. To miało być sprytne. Dużo się w
szkole siedzi, mało chodzi, idealna okazja na małe rozciąganko. No geniusz. Jak
pomyślała, tak zrobiła (mamo, gdzie wtedy byłaś?). W śliczną pogodę ubrałam śliczne
buciki na ślicznie bose stópki. Buty nie były ze skóry ani z niczego nawet minimalnie skóropodobnego. Lakierowane tworzywo, sztuczne tak, że bardziej się nie da ale nie dramatyzujmy, były przepiękne i za pisiont złoty. Czy wzięłam buty na zmianę? Nie, nie
wzięłam. Co najlepsze, podjęłam tę jakże mądrą decyzję świadomie i celowo. Mały pęcherz jeszcze nikogo nie zabił, a kusić przynajmniej nie będzie. Och, jakże byłam nieświadoma swego rychłego końca.
Już po kilku
godzinach miałam wrażenie, że spod ziemi przybył po mnie sam Belzebub, który
przyniósł w prezencie wiadro lawy i nie pytając o zgodę wylał mi ją na stopy.
Taki sympatyczny rytuał powitalny. Powiedział, że jak zdejmę buty to pójdę do
piekła. A bynajmniej nie pójdę do centrum handlowego. Tego to nie mogłabym sobie
darować, bo to był ostatni gwizdek, żeby kupić kieckę na własne urodziny. Tak
trochę kiepsko narzucić imprezę tematyczną i przyjść w ciuchach nie na temat.
Trip po sukienkę odbyć się musiał, ja byłam twarda. Sorry Belzi, wpadnę kiedy
indziej.
Nie wiem o czym były zajęcia. Może dlatego, że od tamtej pory minęło siedem lat, a
może dlatego, że jedyny mój plan na życie w tamtej chwili, to pierdolnięcie
tych butów do czarnego worka, wykopanie głębokiego dołu i zakopanie ich tam.
Wiedziałam, że jak je teraz zdejmę, to ich już nie założę. Uczucie ulgi będzie
nie do przemożenia, a teraz jak już cierpię to cierpię. Wizja prowadzenia samochodu przez 50 kilometrów na boso napawała mnie euforią i
nadzieją na lepsze życie.
Kiedy w centrum handlowym znalazłam sukienkę to się
wzruszyłam. Autentycznie wzruszyłam się na myśl, że oto cały trud skończony. Pasowała, mało kosztowała. Koniec męki, Alleluja! Po zdjęciu butów
w samochodzie poczułam jakbym przeniosła się do innego wymiaru. A potem teleportowałam się do filmu Bollywood. Ludzie zaczęli się
cieszyć, śpiewać, tańczyć. Każdy mnie pozdrawiał, zapanowało szczęście, kolory i pokój
na świecie. Mam wrażenie, że uczucie po zdjęciu tych krwiożerczych szpilek do złudzenia przypominało kosmiczny trip po heroinie (się czytało "Pamiętnik narkomanki"). Krew, odparzenia i pęcherze
przestały mieć znaczenie. Byłam wolna!
Radość moja jednak za chwilę ostygła. Zapomniałam bowiem, że
mam do odwiedzenia jeszcze jedno miejsce, gdzie w rzeczy samej na boso iść nie
wypada, a w tamtym momencie ŻADEN typ obuwia nie był odpowiedni dla moich stóp.
Żodyn. Kiedy dotarłam do przedostatniego celu mej katorżniczej podróży, wzięłam
głęboki oddech i oddałam butom wrogie spojrzenie. Dacie radę? – pomyślałam,
zerkając ze współczuciem na stopy. Gdyby mogły mówić, pewnie wyzwały by mnie od piedrolonych sadystek. Zrobiłam im to. Zacisnęłam zęby i siłą wdusiłam te biedne, opuchnięte nogi w bezlitosne buciska.
Kurrrwaaaa! Dałabym sobie głowę uciąć, że moje stopy zaczęły skwierczeć. Jak przypalająca się okrasa na pierogi. Nie wiem czy lufa przy skroni byłaby w stanie zmotywować mnie do przybrania postawy, którą natura obdarzyła gatunek homo sapiens. Przysięgam, że bardzo się starałam, ale ku wielkiemu zainteresowaniu przechodniów, krocząc przed siebie miałam w sobie tyle wdzięku co Tyranozaur i początkujący transwestyta.
Ja wiem, że są gorsze problemy. Na świecie panuje głód,
bieda, ktoś pod sklepem przechlewa 500+, ktoś zmarnował dwie godziny życia
na oglądanie filmu „Smoleńsk”. Ale jeśli szukasz odpowiedzi na pytanie, czy jest to
dobry pomysł, by wychodzić gdzieś w nowych, nie za drogich szpilkach, w dodatku założonych na bose stopy w ciepłe lato i nie brać nic awaryjnego, to odpowiadam:
nie kurwa, nie jest!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz