Lubicie horrory? Ja nie. Z wyjątkiem "Piły"i kilku psychologicznych thrillerów, które załapały się na miano horroru. Ale lubiłam. Za trochę większego dzieciaka, w czasach kiedy dzieciak krzyczy, że już dzieciakiem nie jest, chłonęłam horrory jak leci. Bałam się, bo mi w ogóle wszystko łatwo było wcisnąć, a więc i łatwo przychodziło mi uwierzenie, że nocą mogę spotkać na drodze do łazienki Bugimena albo inne dziadostwo. Ale lubiłam się bać i oglądałam.
Teraz zostawmy zjawiska paranormalne, zębowe wróżki i przerażające lalki. Weźmy horrory niskich lotów, które przedstawiają wydarzenia teoretycznie prawdopodobne. Chodzi mi głównie o filmy, w których chodzi świr w masce z maczetą albo toporem i zabija wszystkich dookoła. Szczególnie durny i przewidywalny wydał mi się "Basen". Paczka kumpli z Collegeu włamuje się na basen i robi wypasioną bibę. Jest miło, póki nie zjawia się tajemnicza postać zarzynająca jakimś samurajskim mieczem każdego, kto się napatoczy. Na koniec okazuje się, że jest to gość, który był w dzieciństwie i połowie nastoletniego życia wyśmiewany przez ową, imprezującą grupkę. Bo był niewystarczająco dziany i jego fryzura im niespecjalnie do gustu przypadała. Oni teraz płaczą, przepraszają, błagają, a on nie ma litości. Fiu, fiu. Kto by się spodziewał?
Dobra. Teraz już naprawdę do rzeczy. Nie piszę tego, żeby dyskutować o kinematografii niskich lotów. Chodzi mi tylko o to, że chyba rozumiem tego faceta. Może niekoniecznie pochwalam sposób zemsty, ale samą potrzebę pomszczenia zniszczonej psychiki w dzieciństwie rozumiem. Też mam czasem taką ochotę... Byłam taka sobie ja w podstawówce. Roześmiana, roztrzepana i nad wyraz przyjacielska. Zawsze mi zależało na tym, żeby mieć ze wszystkimi dobre relacje. Twardo trzymałam się powiedzenia "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". I wracając do tego, ze każdy bulszit łatwo było mi wcisnąć, wierzyłam, że tak jak ja traktuję innych, tak inni będą traktować mnie. Szkoda że dopiero po dwudziestym roku życia usłyszałam, że "każdy dobry uczynek spotka zasłużona kara".
Były dziewczyny ze starszych klas. Najstarsze w szkole, te najmądrzejsze i te najfajniejsze. Podeszły kiedyś do mnie na boisku i zaczęły niewinną rozmowę. Szybko rozmowa spełzła na mój zadarty nos i dwie wysunięte, górne jedynki. Komentowały rozbawione, że przypominam zająca. Wesoło kicały wokół mnie, pytały dlaczego mam taki duży nos. A dlaczego takie duże zęby? Prawie jak w bajce. Cóż miałam robić? Śmiałam się z nimi. Absolutnie byłam niewzruszona. Tylko w środku wszystko mnie paliło. Pękałam na miliony drobnych kawałków. Bycie zającem, królikiem, szczurem, posiadanie skoczni zamiast nosa, słuchanie zatroskanych pytań od dorosłych, czy na coś nie choruję, bo coś blada jestem... To wszystko nie budziło nienawiści do innych. Do innych miałam żal. Budziło nienawiść do siebie. Miałam wielu przyjaciół, ale wrogowie zawsze byli zbyt blisko. Zaczęłam się bać przechodzić obok grup nieznajomych ludzi z podniesioną głową. Zwykle znajdowało się coś interesującego na chodniku, na rękawie, później w telefonie.
Mimo wszystko zostałam pogodną dziewczyną. A potem przyszło gimnazjum. Laseczki ze starszych klas, obcykane w okolicznych dyskotekach i mające na koncie pierwsze 'pchnięcia', też założyły klub dokuczania Adze, kiedy jakimś sposobem dowiedziały się, że podoba mi się ich kolega. Dopadły mnie w łazience i próbowały unaocznić kilka ważnych rzeczy. "Boże, jaka ty jesteś BRZYDKA!"- wykrzyczała mi prosto w oczy ich liderka. Niezbyt urodziwa ale co ja tam, wiem... Stałam zdębiała, nie wiedząc co się do cholery odwala, one stały naprzeciwko mnie jak surowe jury i z politowaniem dawały mi do zrozumienia, że żaden gość nigdy na mnie nie spojrzy, a tym bardziej on. Ogólnie tak. Wniosek był krótki: jestem do niczego.
Na początku liceum można było powiedzieć, że przypominałam kobietę. Twarz nabrała odpowiednich proporcji, zęby przestały wydawać się za duże, były biodra, wcięcie w talii i były cycki. Sztuka makijażu przestała być mi obca. Zaczęłam dostrzegać przejawy zainteresowania chłopaków i facetów. Nikt się nie śmiał, a dziewczyna, którą uważałam za ideał, powiedziała, że zazdrości mi figury. Pojęłam jak ważne jest wyglądać. 90;60;90 sprawi, że nikt na Ciebie krzywo nie spojrzy i Cię każdy wysłucha. O ile jesteś osobą nie lubiącą się narzucać i mówisz tylko wtedy kiedy możesz, a nie kiedy sobie zażyczysz. Ładniejsza możesz mówić częściej. I też wtedy, kiedy sobie życzysz. Ależ oczywiście. Nie o tę "ładność" tu przecież chodzi, ale o pewność siebie. To ona jest kluczem. Tylko kiedy ktoś wydziera Ci ją, rozdeptując przy publiczności jak zjaranego peta, pozostaje czarna dziura. Nic więcej. I utkwiło mi to ścierwo w głowie. Motywy mojej obsesji są już tak absurdalne i odległe, że na pierwszy rzut oka śmieszne. Ale mimo wysoko podniesionego czoła i świadomości jak jest, często nie radzę sobie z akceptacją własnego widoku.
Teraz zostawmy zjawiska paranormalne, zębowe wróżki i przerażające lalki. Weźmy horrory niskich lotów, które przedstawiają wydarzenia teoretycznie prawdopodobne. Chodzi mi głównie o filmy, w których chodzi świr w masce z maczetą albo toporem i zabija wszystkich dookoła. Szczególnie durny i przewidywalny wydał mi się "Basen". Paczka kumpli z Collegeu włamuje się na basen i robi wypasioną bibę. Jest miło, póki nie zjawia się tajemnicza postać zarzynająca jakimś samurajskim mieczem każdego, kto się napatoczy. Na koniec okazuje się, że jest to gość, który był w dzieciństwie i połowie nastoletniego życia wyśmiewany przez ową, imprezującą grupkę. Bo był niewystarczająco dziany i jego fryzura im niespecjalnie do gustu przypadała. Oni teraz płaczą, przepraszają, błagają, a on nie ma litości. Fiu, fiu. Kto by się spodziewał?
Dobra. Teraz już naprawdę do rzeczy. Nie piszę tego, żeby dyskutować o kinematografii niskich lotów. Chodzi mi tylko o to, że chyba rozumiem tego faceta. Może niekoniecznie pochwalam sposób zemsty, ale samą potrzebę pomszczenia zniszczonej psychiki w dzieciństwie rozumiem. Też mam czasem taką ochotę... Byłam taka sobie ja w podstawówce. Roześmiana, roztrzepana i nad wyraz przyjacielska. Zawsze mi zależało na tym, żeby mieć ze wszystkimi dobre relacje. Twardo trzymałam się powiedzenia "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". I wracając do tego, ze każdy bulszit łatwo było mi wcisnąć, wierzyłam, że tak jak ja traktuję innych, tak inni będą traktować mnie. Szkoda że dopiero po dwudziestym roku życia usłyszałam, że "każdy dobry uczynek spotka zasłużona kara".
Były dziewczyny ze starszych klas. Najstarsze w szkole, te najmądrzejsze i te najfajniejsze. Podeszły kiedyś do mnie na boisku i zaczęły niewinną rozmowę. Szybko rozmowa spełzła na mój zadarty nos i dwie wysunięte, górne jedynki. Komentowały rozbawione, że przypominam zająca. Wesoło kicały wokół mnie, pytały dlaczego mam taki duży nos. A dlaczego takie duże zęby? Prawie jak w bajce. Cóż miałam robić? Śmiałam się z nimi. Absolutnie byłam niewzruszona. Tylko w środku wszystko mnie paliło. Pękałam na miliony drobnych kawałków. Bycie zającem, królikiem, szczurem, posiadanie skoczni zamiast nosa, słuchanie zatroskanych pytań od dorosłych, czy na coś nie choruję, bo coś blada jestem... To wszystko nie budziło nienawiści do innych. Do innych miałam żal. Budziło nienawiść do siebie. Miałam wielu przyjaciół, ale wrogowie zawsze byli zbyt blisko. Zaczęłam się bać przechodzić obok grup nieznajomych ludzi z podniesioną głową. Zwykle znajdowało się coś interesującego na chodniku, na rękawie, później w telefonie.
Mimo wszystko zostałam pogodną dziewczyną. A potem przyszło gimnazjum. Laseczki ze starszych klas, obcykane w okolicznych dyskotekach i mające na koncie pierwsze 'pchnięcia', też założyły klub dokuczania Adze, kiedy jakimś sposobem dowiedziały się, że podoba mi się ich kolega. Dopadły mnie w łazience i próbowały unaocznić kilka ważnych rzeczy. "Boże, jaka ty jesteś BRZYDKA!"- wykrzyczała mi prosto w oczy ich liderka. Niezbyt urodziwa ale co ja tam, wiem... Stałam zdębiała, nie wiedząc co się do cholery odwala, one stały naprzeciwko mnie jak surowe jury i z politowaniem dawały mi do zrozumienia, że żaden gość nigdy na mnie nie spojrzy, a tym bardziej on. Ogólnie tak. Wniosek był krótki: jestem do niczego.
Na początku liceum można było powiedzieć, że przypominałam kobietę. Twarz nabrała odpowiednich proporcji, zęby przestały wydawać się za duże, były biodra, wcięcie w talii i były cycki. Sztuka makijażu przestała być mi obca. Zaczęłam dostrzegać przejawy zainteresowania chłopaków i facetów. Nikt się nie śmiał, a dziewczyna, którą uważałam za ideał, powiedziała, że zazdrości mi figury. Pojęłam jak ważne jest wyglądać. 90;60;90 sprawi, że nikt na Ciebie krzywo nie spojrzy i Cię każdy wysłucha. O ile jesteś osobą nie lubiącą się narzucać i mówisz tylko wtedy kiedy możesz, a nie kiedy sobie zażyczysz. Ładniejsza możesz mówić częściej. I też wtedy, kiedy sobie życzysz. Ależ oczywiście. Nie o tę "ładność" tu przecież chodzi, ale o pewność siebie. To ona jest kluczem. Tylko kiedy ktoś wydziera Ci ją, rozdeptując przy publiczności jak zjaranego peta, pozostaje czarna dziura. Nic więcej. I utkwiło mi to ścierwo w głowie. Motywy mojej obsesji są już tak absurdalne i odległe, że na pierwszy rzut oka śmieszne. Ale mimo wysoko podniesionego czoła i świadomości jak jest, często nie radzę sobie z akceptacją własnego widoku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz