listopada 29, 2012
such a bad day
Przed chwilą była piąta. Zaledwie mrugnęłam oczami, a zegar pokazał mi 5:38. Mam 20 minut by doprowadzić się do porządku i wyjść z domu. Oprzytomnienie w tym czasie graniczy z cudem, więc poruszam się nerwowo z pamięci, w lekko przyspieszonym tempie. Zdołałam wykrzesać odrobinę czasu, by zatuszować podpuchnięte oczy i maznąć je tuszem.
Wychodzę.
Wieje mi w twarz paraliżującym mrozem, deszcz zaciekle i z precyzją wymierza swoje działo w moją stronę, parasol postanowił się zepsuć i rozpruć moją rękawiczkę. Wokół nie widać żywego ducha, więc wietrzysko skupia całą swoją energię na mnie, szyderczo popychając mnie i zionąc w uszy.
Usiłuję stać. Wiatr nie daje za wygraną, wykorzystując moją bezradność wobec braku schronienia. Ma tu stać wiata.
Nie stoi.
Czekam.
Tym razem łaskawy autobus postanowił być na czas.
Weszłam w pier****ne błoto, bo kto by się zajął zatoczką dla autobusów, które MUSZĄ przecież stawać przy samej, rozmokłej glinie?! Niech będzie chwała przezornym robotnikom drogowym!
Wysiadam z autobusu i czeka mnie podróż przez pół miasta. Dlaczego tu nie ma tramwajów?
Jest mi zimno do granic, mam katar po same kostki, makijaż mi spływa przez mieszankę lodowatego deszczu i piekących łez.
Jedyna pozytywna myśl, jaka ostatkiem sił wdziera się w moją głowę, to myśl o Tobie. Pomimo wszechogarniającej rozpaczy, Twój obraz pokazuje mi się z trójwymiarową dokładnością. Może kiedyś Ci o tym opowiem. O tym jak sama nie wiem, czy płaczę ze złości na serię niefortunnych wydarzeń, czy na to, że nie mogę się porządnie rozpłakać w Twoich ramionach. Ukoić zmysłów Twoim zapachem, ani uspokoić myśli tym, że mnie kochasz. Bo przecież nie kochasz. Bo przecież nie wiesz...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz